Forum Byliśmy żołnierzami...
Forum byłych żołnierzy MSV, którzy wyszli przez otwarte drzwi
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy  GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Dzieło macko-sterskie

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Byliśmy żołnierzami... Strona Główna -> V-Zajebiste Artykuły
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Majkstersky
Ten, który daje kredyt zaufania



Dołączył: 16 Lis 2005
Posty: 356
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: ze wsi Warszawa

PostWysłany: Wto 22:05, 30 Sty 2007    Temat postu: Dzieło macko-sterskie

Przypadek Wuja Herberta

Służący znaleźli mnie nieprzytomnego o poranku. West zniknął. Piec zawierał tylko niemożliwy do rozpoznania popiół. Detektywi wypytywali mnie, ale cóż mogłem powiedzieć? Nie powiążą z Westem ani tragedii w Sefton, ani ludzi z pudłem, których istnieniu zaprzeczają. Mówiłem im o krypcie, ale wskazali na nienaruszony tynk na ścianie i roześmiali się. Więc nie mówiłem im nic więcej. Sugerują, że jestem szaleńcem albo mordercą – być może oszalałem. Ale nie zwariowałbym, gdyby te przeklęte legiony zza grobu nie były tak milczące.”- H.P. Lovecraft, „Herbert West – Reanimator”

Gdy wysiadał z pociągu w Bostonie, byłem zaskoczony, że tak wygląda krewny doktora Herberta Westa, mojego niegdysiejszego przyjaciela, o którym dziś mogę mówić tylko z nieopisanym lękiem. Nie byłem pewien, dopóki nie spojrzałem mu w oczy – były tak samo bystre i lodowato błękitne.
-Michael Jason West? – zapytałem nieśmiało.
Był wysoki i szczupły. Miał przynajmniej sześć stóp wzrostu, lekko kręcone ciemne włosy niemal sięgały okrytych skórzanym płaszczem ramion. Lekki zarost kontrastował z jego chłopięcą twarzą i rumianymi policzkami, jednak zauważalna ostrość rysów wskazywała, że zdołał już wydorośleć. Wyraźnie zarysowane brwi uniosły się, gdy wymówiłem jego imię.
-Mike. – wypowiedział z naciskiem, ściskając moją dłoń. – To pan pisał do mnie w sprawie wuja Herberta?
Wuj Herbert… Wzdrygnąłem się na samo wspomnienie tej przerażającej nocy trzy lata temu, gdy milczący legion umarłych prowadzony przez kreaturę o woskowej głowie wdarł się do laboratorium i porwał – a raczej rozerwał – człowieka, którego uważałem za przyjaciela pomimo odrażających praktyk, którymi się zajmował, a które sprowadziły na nas wiele nieszczęść.
-Tak… - odpowiedziałem, nerwowo wycierając spocone dłonie o spodnie.
Nie pytając o nic, ruszył do taksówki. Dogoniłem go, próbując z trudem ułożyć w myślach nurtujące mnie pytanie.
-Czy… wie pan, czym zajmował się pański wuj?
-Nie. – odparł zdecydowanie. – Poza tym, że był lekarzem. Wie pan, w każdej rodzinie trafia się dziwak albo czarna owca. Pierwszym był wuj Herbert, drugim, przez moje zainteresowanie tą sprawą… Po części z powodów zawodowych, wie pan… Zostałem ja.
Z powodów zawodowych… Dobrze wiedziałem, że „powody zawodowe” potrafiły niekiedy zawładnąć całym życiem człowieka, wciągając go w szaleństwo, odzierając ze skrupułów i zwyczajnego zdrowego rozsądku.
Lękałem się i wstydziłem opowiedzieć mu całą tę koszmarną historię. Nie wydawał się człowiekiem, który by w nią uwierzył – zresztą brzmiała ona zbyt nieprawdopodobnie nawet jak na sen wariata. Wszak dla ludzi major Clapham-Lee zginął w Belgii, profesor Halsey zmarł na tyfus, a West zniknął bez śladu. Gdyby tylko znali prawdę, trwożliwie oglądaliby się przez ramię każdej nocy i unikali każdego cienia, być może kryjącego rzeczy, które stworzyliśmy w zaślepieniu, uznając się za posłańców nowoczesności i naukowego postępu. Rzeczy, dla których stworzenia odrzuciliśmy wszelką moralność, a które nie przyniosły nam i światu nic poza cierpieniem.

*
Facecik, który odebrał mnie z dworca, był lekko po czterdziestce i wyglądał na nerwowego. Zachowywał się, jakby kogoś zamordował – rozglądał się wokoło, co chwila gapiąc się na mnie, głos mu drżał, a ja nie mogłem pozbyć się wrażenia, że pożałował wzywania mnie w sprawie tajemniczego zniknięcia mojego wujaszka. Zastanawiałem się, czy wiedział o czterdziestce piątce w mojej walizce. W końcu to było moje narzędzie pracy – choć, prawdę mówiąc, narzędzie tego rozmiaru mogłoby wywołać pewne niewygodne pytania u tych nowoczesnych doktorów od czubków, którzy potrafili z normalnego człowieka zrobić psychopatę, a przynajmniej zakompleksioną pindę. Szczęściem ja nie potrzebowałem ich pomocy – choć o drogim wujaszku chodziły plotki, że doszczętnie mu odpaliło i przejął się utworem pani Shelley. Zgadza się, mój wujaszek Herb rzekomo ożywiał zwłoki – przynajmniej coś takiego wymsknęło się jego współpracownikowi, który ostatnie trzy lata przesiedział w piżamce z za długimi rękawami, a obecnie tkwił obok mnie w niemiłosiernie trzęsącym się Oldsmobilu, prowadzonym przez cuchnącego cygarami Irlandczyka w kraciastym kaszkiecie.
-Więc… czego się pan spodziewa? – zapytałem nagle. – Minęły w końcu trzy lata, wiele rzeczy mogło się zmienić… A same zwłoki mocno się psują przez tyle czasu.
Na dźwięk słowa „zwłoki” mało nie trafił go szlag. Gość przejawiał alergię na ten temat godną księgowego, który zamordował swoją brzydką, grubą żonę, a teraz plątał się w zeznaniach jak sztubak.
-Nie wiem… czy pan w to uwierzy, panie West.
-W co? Ludzie wyprawiają teraz dziwne rzeczy. Przywołują duchy, eksperymentują z narkotykami, piszą opowiadania o tym, co według ich paranoicznych umysłów kryje się na tym świecie… A wszystko to przez cholerną Osiemnastą Poprawkę.
-Amen, cholera. – burknął z przedniego siedzenia taksiarz.
-Nie chcę o tym mówić… Na razie. – dodał mój wystraszony pracodawca.
Taksówka dowiozła nas pod zapuszczony dom w jakże urokliwym sąsiedztwie cmentarza. Umarli nie sprawiali problemu – czy to dobijaniem się w środku nocy do drzwi tylko dlatego, że akurat gościłeś znajomych, czy awanturowaniem się tak donośnym, że było ich słychać na dwóch tuzinach posesji wokół. Umarli posłusznie leżeli w wykopanych dołkach, zapakowani w trumny i siedzieli cicho. Co takim ludziom jak Owney Madden czy Johnny Torrio było bardzo na rękę, a mnie z uzasadnionych względów wkurzało, gdy z ostatnim stęknięciem takiego delikwenta szlag trafiał ważne informacje albo zgoła ‘być albo nie być’ śledztwa, włącznie z wypłatą. Co prawda lekarz mieszkający płot w płot z cmentarzem budził wątpliwe zaufanie pacjentów, ale w pogodne kwietniowe popołudnie dom mojego zleceniodawcy wcale nie wyglądał jak wyjęty ze stron spoczywającego w mojej walizce groszowego magazynu z groszowymi koszmarkami. Na przybrudzonej białej skrzynce pocztowej widniało wykaligrafowane nazwisko „Derby”. Obejrzałem się na człapiącego smętnie za mną doktora Augusta Willmore Derby’ego – nie planował wbijać mi nic w plecy, przynajmniej przy świadkach. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że spodziewał się kostycznego, chudego Angola z fajką albo łysiejącego eleganta o wypielęgnowanych wąsikach. Ale cóż – nie byłem książkowym asem dedukcji, a tylko szeregowym pracownikiem agencji Whitehaven & Baker, mieszkającym w norze na Leroy Street 23. Nie mogłem się poszczycić wieloma osiągnięciami – ot, udowodniłem zdradę dwóm niewiernym mężom, odzyskałem jedną papierośnicę i nawet złapałem jednego mordercę. Niestety zamiast wdzięczności zleceniodawcy, policji i kogo tam jeszcze dostałem w dziób, a konusowaty makaroniarz przybił mi nożem krawat do biurka, ostrzegając, że następnym razem będę miał mniej szczęścia. Nic lepiej nie studzi młodzieńczego zapału przyszłego cynicznego twardziela jak zderzenie z siłą wyższą – taką, jak na przykład kastet mafiosa albo kula z rewolweru. Przynajmniej awansowałem z gońca na etatowego śledczego – ot, taki plus tej niewesołej sytuacji.
Derby jakby się ocknął, wyprzedził mnie i otworzył mi drzwi. Wmaszerowałem więc do cokolwiek zapuszczonego domu, gdzie powitał mnie starszy, łysiejący jegomość we fraku, z wąsikami i uprzejmym uśmiechem.
-Wilkes, to pan West, mój gość. Zanieś proszę jego walizkę do pokoju… - Derby zaciął się na chwilę. - …w którym mieszkał doktor West.
-Dobrze, panie Derby. – odparł Wilkes z pięknym brytyjskim akcentem. – Pozwoli pan, panie West…
Wręczyłem mu walizkę, odwiesiłem płaszcz na wieszak i wkroczyłem do salonu. Na lekko już wyblakłym ze starości fotelu siedziała tam osobliwa dama – zacząłem przypuszczać, że pochodziła z sąsiedztwa, sądząc po jej cokolwiek zasuszonym wyglądzie i stroju w fasonie modnym dobre trzydzieści lat temu.
-Ciociu Edno… - Derby przecisnął się obok mnie, skłonił lekko i wskazał na mnie. – To pan West, bratanek Herberta. Panie West, to moja ciotka, Edna Willmore.
-Miło mi. – dygnąłem. Upiorna ciotunia spojrzała na mnie i stało się coś niespodziewanego.
Wstała z fotela z donośnym mechanicznym chrupnięciem. Instynktownie odskoczyłem, chcąc biec do walizki, w której spoczywała moja czterdziestka piątka. Na szczęście kiedy rąbnąłem plecami o futrynę, dostrzegłem wielki szafkowy zegar, który jak na komendę zaczął wybijać piątą. Odsapnąłem z ulgą, a spojrzenie lekko wytrzeszczonych oczu ciotuni wypełniło się takim zdziwieniem, jakby co najmniej wyrosło mi pokaźnych rozmiarów poroże. Zresztą, metafizycznie patrząc, wyrosło mi – początkiem panicznej ucieczki musiałem zrobić z siebie kompletnego łosia.
Podeszła do mnie, szeleszcząc swoją czarną, wiktoriańską suknią. Musiała mieć z siedemdziesiąt lat, a z wiekiem opadły jej zarówno kąciki ust, jak i oczu, przez co wyglądała, jakby miała zamiar potężnie opieprzyć mnie i Derby’ego za zaistniałą wpadkę. Ściągnięty ciasno kok rudych włosów nie tuszował już zmarszczek, a jedynie odsłaniał niezwykle wysokie czoło staruszki, zaś ostry nos wyglądał jak dziób drapieżnego ptaka.
-Witam, panie West. – podała mi dłoń, więc schyliłem się i ucałowałem ją. – Mam nadzieję, że August nie zamęczał pana tymi nieprawdopodobnymi banialukami o ożywianiu zmarłych…
Moje widowiskowe potknięcie chyba wywarło na nią trwały wpływ, bo wytrzeszcz, z którym patrzyła na mnie lądującego grzbietem na futrynie, nie przeszedł jej mimo kilkukrotnego zmrużenia oczu. Druga możliwość – miała tak od zawsze. Jak Frankie Ryba, uliczny cwaniaczek, który od czasu do czasu dawał mi cynk w sprawach kradzionych kosztowności i lewego alkoholu. Podobno jego ojciec przeniósł się do Nowego Jorku z jakiejś dziury w Massachusetts, zwącej się bodajże Illsmouth czy jakoś tak.
-Skądże… - wykrztusiłem. – Jeśli mam być szczery, nie mówił mi prawie nic.
-Proszę usiąść. – odwróciła się i powędrowała na swój fotel. – Wilkes za chwilę poda herbatę.
Wraz z Derbym rozsiedliśmy się na fotelach, zaś Wilkes wniósł tacę z imbrykiem, trzema filiżankami i cukiernicą. Podejrzewałem, że ciotunię trafiłby szlag, jeśli tylko poruszyłbym temat eksperymentów wujka Herberta, a przez skórę czułem, że ta stara harpia nie przepuściłaby okazji, aby zdyskredytować mnie i Derby’ego. Nieważne, czy wujaszek rzeczywiście postawił paru truposzy na nogi, czy może tylko eksperymentował z halucynogenami, których przypadkowo nawdychali się wspólnie z Derbym (w co byłem bardziej skłonny uwierzyć), tak czy owak, sprawa śmierdziała, a ja byłem skazany na przynajmniej godzinę gadki-szmatki ze starą panną i niewiele młodszym kawalerem.
Rozsiadłem się wygodniej, trzymając herbatę w obu rękach i zastanawiając się, co już wiedziałem. Po dwóch minutach skonstatowałem, że nie wiem nic – co nie nastawiło mnie zbyt optymistycznie. Za to Derby wydawał się wreszcie spokojny – nie łypał nerwowo dookoła, nie zacinał się przy każdym słowie i nie patrzył na mnie jak na żarcie. W ogóle wydawał się całkiem normalny – o szczupłej, kwadratowej twarzy, bystrych oczach i ulizanych ciemnych włosach. Wysokie czoło było chyba typowe dla całej jego rodziny – może i dobrze, miałem przez to wrażenie, że, excusez le mot, łebski z niego facet.
-Jak długo znał pan mojego wuja, doktorze? – zapytałem niewinnie, korzystając z okazji.
-Och… Poznaliśmy się na studiach. Herbert zwracał na siebie uwagę swoimi… odważnymi teoriami. Niektórzy poczytywali go za niegroźnego szaleńca, jednak dziekan Halsey… - tu Derby umilkł nagle, jednak po chwili kontynuował. - …obawiając się o reputację Uniwersytetu Miskatonic zabronił mu prowadzenia dalszych badań.
-Czyżby… działania wuja Herberta budziły jakieś kontrowersje?
-Hmmm… Owszem, ale co bardziej istotne, według rady wydziału nie dawały żadnych efektów.
Gdybym zapytał, jakie dokładnie efekty miał dawać cudowny wynalazek mojego wujaszka, ciocia Edna pewnie zeżarłaby mnie żywcem. Wystarczyły mi dwa słowa z telegramu, jaki dostałem przed niecałym miesiącem. Ożywianie zmarłych. Postanowiłem więc dzielnie wysiedzieć do końca, rozpakować graty i pogadać z Derbym na osobności.
Wszedłem do pokoju akurat gdy młoda pokojówka ścierała kurz z szafy. Na mój widok odwróciła się i dygnęła, o mało nie spadając ze stołka.
-O, dzień dobry panu… - rzuciła z ciężkim polskim akcentem.
-Dzień dobry. – mruknąłem, sięgając po walizkę. – Proszę sobie nie przeszkadzać.
Położyłem walizkę na łóżku, wyjąłem ze środka „Weird Tales” i położyłem je na nocnej szafce. W tym momencie usłyszałem za sobą łoskot padającego ciała.
Odwróciłem się. Pokojówka leżała obok szafy, krzywiąc się z bólu. Spojrzała na mnie, wyraźnie przerażona. O co jej chodziło?
Zerknąłem do walizki. Pozwoliłem sobie na ledwie słyszalne „ups” – na stercie koszul i spodni leżała moja czterdziestka piątka w kaburze na szelkach. Może w Bostonie Irlandczycy i Włosi nie strzelali do siebie wieczorami, ale w Nowym Jorku takie atrakcje były na porządku dziennym – a ja, mając, że tak powiem, „elastyczne godziny pracy”, czasami właziłem gdzie nie trzeba i kiedy nie trzeba. Wtedy trzeba było komuś przyłożyć albo strzelić. Na postrach…albo i niekoniecznie.
Pokojówka zebrała się z podłogi – nigdy chyba nie zrozumiem, dlaczego ludzie tak reagują na widok broni, której nikt nie trzyma – i czym prędzej zmyła się z pokoju. To, że można było zemdleć, kiedy ktoś celował do ciebie z wielkiego pieprzonego rewolweru, uznałem za normalne, ale kiedy klamka leżała w walizce, zabezpieczona i włożona do kabury, nie było przyczyn do tego, by nagle tracić równowagę i lądować dupskiem na podłodze.
W końcu zamknęliśmy się we dwóch w gabinecie Derby’ego. Szczęściem krzesło dla pacjentów było wygodne, a sam doktor siadając zgarnął walający się po jego gigantycznym biurku stetoskop do szuflady, więc nie czułem się jakbym to ja szukał porady.
-Co dokładnie stało się z moim wujem? Panna Willmore reaguje dość drażliwie na ten temat, pan zresztą też obawia się o tym mówić…
-Pański wuj… - zaczął Derby, przewracając oczami. - …przez przeszło dwadzieścia lat poszukiwał sposobu na ożywienie zmarłych. Co bardziej przerażające…dokonał tego.
Miałem zamiar ryknąć śmiechem, słysząc, jak teatralnie zawiesił głos zanim skończył ostatnie zdanie. Jednak pamiętałem dziwną sprawę sprzed pół roku, wałkowaną we wszystkich chyba brukowcach Nowego Jorku. Nie przejmowałbym się nią oczywiście, gdyby nie fakt, że facet roztopił się na Manhattanie, kilkanaście przecznic od mojego domu, a jego mieszkanie przypominało chłodnię.
-Doktorze… Nie wiem co z wami, lekarzami, jest nie tak, ale w październiku zeszłego roku pana kolega po fachu zmarł w bardzo dziwnych okolicznościach. Dużo z niego nie zostało – ot, szkielet i śmierdząca breja, którą koroner zbierał z kanapy szufelką. Co ciekawe, całe jego mieszkanie było wielką chłodnią. Facet żył w arktycznych temperaturach przez ponad piętnaście lat. A tego przeżyć się nie da. W dodatku ktoś zapieprzył jego notatki, z których znalazłem ledwie parę kartek. Reszta poszła z dymem, a facet, który wrzucał to do pieca, odstrzelił sobie łeb na moich oczach.
Derby zesztywniał na krześle. Słyszał tę historię jako pierwszy. Nawet facet, który zlecił agencji tę robotę, nie znał prawdy. Cholera, nie znali jej nawet Baker i Whitehaven – wszystkim wcisnąłem, że się spóźniłem. Ale z nadpalonego notatnika i kilku luźnych stron zapisków pełnych naukowej terminologii, wariackiego bełkotu i losowo chyba stawianych ciągów znaków wynikało coś tak dziwacznego, że gdybym sam nie widział efektów, nie uwierzyłbym.
-Gość żył, a jednak nie żył…jakkolwiek to brzmi, przez osiemnaście lat. Przynajmniej coś takiego wynikało z kartki, którą policja zabezpieczyła w jego mieszkaniu. To było coś w rodzaju pożegnalnego listu… Został z niej tylko nadpalony strzęp z ostatnią linijką – „umarłem osiemnaście lat temu”.
-Jak nazywał się ten lekarz? – Derby ożywił się nagle. Wpatrywał się we mnie z ekscytacją i jednoczesnym przerażeniem. – Czy to możliwe, że doszedł do podobnych efektów inną drogą?
-Wyleciało mi z głowy. W każdym razie mówili, że to był Hiszpan. Mendez, Manos, Muñoz... coś w ten deseń.
-Co pan zrobił z tymi ocalałymi kartkami?
-Spaliłem. – to słowo cisnęło moim rozmówcą w fotel. – Mówi się trudno. Fakt, że doktora wynieśli w wiaderku, chyba dobitnie świadczył o tym, że to, co ze sobą zrobił, nie sprzedałoby się.
-Taka strata… - wyszeptał. – Na szczęście to, co z moją pomocą osiągnął pański wuj, nie wymagało aż tak drastycznych metod utrzymania. Na nieszczęście efekty były często nieobliczalne.
Skinąłem głową, by kontynuował. Taka historia świetnie by się nadała do „Weird Tales”, zwłaszcza gdyby nie była prawdziwa.
-Myślałem, że jego największe i chyba najstraszniejsze osiągnięcie zostało zniszczone w czasie Wielkiej Wojny… Herbert nieopatrznie zdradził swój sekret majorowi kanadyjskiej armii. Nie wiem, jak okrutny i przewrotny los sprowadził na tego człowieka najpierw śmierć, a potem powrót w ręce pańskiego wuja. Niemiecka artyleria doszczętnie zniszczyła lazaret, w którym znajdowało się nasze laboratorium. Łudziłem się, iż ciało sir Erica Morelanda Clapham-Lee uległo zniszczeniu wraz z nim, ale… Trzy lata temu on tu wrócił. Właśnie po Herberta.
-Zaraz…Kim jest ten cały Clapham?
-Herbert ujawnił mu, czym się zajmował. Wprowadził go w tajniki naszych eksperymentów w lazarecie Saint Eloi w Belgii. Niedługo potem major Clapham-Lee zginął w katastrofie lotniczej. Jego głowa została prawie odcięta… Pański wuj dopełnił dzieła zniszczenia. Postanowił w ramach eksperymentu ożywić ciało, zaś głowę pozostawił… na pożywce wyhodowanej z jaszczurczych zarodków.
-Domyślam się, że efekt był nieco odmienny od oczekiwań, prawda?
-Tak… W jakiś tajemniczy sposób głowa ożyła wraz z ciałem. W chwilę później na nasze laboratorium spadły niemieckie pociski. Ja i Herbert przeżyliśmy, łudząc się, że nasze okropne dzieło zginęło pod gruzami. Ale on wrócił… Wrócił, stworzył całą armię sobie podobnych potworów i trzy lata temu wdarł się do piwnicy tego domu, rozrywając pańskiego wuja na strzępy i zabierając go ze sobą.
-Chciałbym zobaczyć tę piwnicę.
Derby zbladł i zesztywniał.
-I wszelkie rzeczy, które pozostawił po sobie wuj Herbert.
Nawet się nie wkurzył. Po prostu wstał, wyjął z szuflady klucz i zaprowadził mnie na dół. Okazało się, że niczym złoczyńca z taniego kryminału ukrył swoje laboratorium pod piwnicą, za fałszywą ścianą.
-To właśnie tu pański wuj przeprowadzał swoje ostatnie doświadczenia. I przez tą ścianę – tu wskazał na nienaruszoną, otynkowaną ścianę – wdarły się tutaj te potwory. Niestety gdy musiałem…wyjechać, moja ciotka nakazała usunąć wszystkie należące do Herberta rzeczy z tego domu.
Podszedłem do ściany. Oparłem się o nią, pchnąłem nieco mocniej… Dobra. Chyba jednak mój wujaszek wynalazł nowy narkotyk, który wywalał ludzką świadomość w okolice Plutona, a nie specyfik stawiający na nogi truposzy.
-I to jest właśnie najdziwniejsze, panie West. Widziałem, jak rozpruli tę ścianę i wdarli się tutaj, zdejmując jedną cegłę po drugiej.
Niestety nie posiadałem wiedzy, co działo się z człowiekiem po zażyciu morfiny… Prawdę mówiąc byłem za młody nawet na to, by choć raz nawalić się jak kłoda.
-Jak mawiał mój nauczyciel od przedmiotów ścisłych, nic się nie dzieje bez przyczyny. – mruknąłem zaglądając za stojący przy ścianie kredens. Pozwoliłem sobie nawet go obwąchać, wywołując zdumienie Derby’ego.
Nic nie poczułem, więc uznałem, że czas się zabierać z tej kryjówki szalonego naukowca. Nie zaglądałem nawet do wielkiego elektrycznego pieca – zapewne i tak wszelkie resztki popiołu zostały z niego dawno wymiecione, więc ubrudziłbym się na darmo.
Usiadłem na łóżku, przygryzając ołówek i wpatrując się w pustą kartkę notatnika. Ktoś nagle zapukał do moich drzwi.
-Proszę! – krzyknąłem, odrywając się od notesu.
Drzwi uchyliły się i stanął w nich Wilkes. Skłonił się, spojrzał na mnie i rzekł:
-Doktor Derby prosi pana do swojego gabinetu.
Wstałem, nie wypuszczając notatnika z ręki, i pomaszerowałem do gabinetu Derby’ego. Może wpadł na jakiś pomysł, który mi umknął.
-Panie West…
Na biurku przed nim leżał album z wycinkami z gazet. Doktorek obrócił go w moją stronę i pokazał. Pożółkłe skrawki papieru były datowane na 1905 rok. „Tyfus zabiera profesora Allana Halseya”, „Potworna zbrodnia: strażnik rozszarpany przez bestię”…
-Co to jest? – spytałem, przewracając strony. Niemal wszystkie wycinki dotyczyły zaginięć albo tajemniczych morderstw.
-Nic nie mówiłem pańskiemu wujowi… Ale niemal wszystko, co jest opisane w tych wycinkach, stało się z naszej winy. Bałem się komukolwiek o tym powiedzieć… Ale jeżeli chce pan drążyć ten koszmar, powierzam je panu.
Zamknąłem album i wróciłem do pokoju. W milczeniu przeglądałem artykuły i krótkie notatki, usiłując doszukać się jakiejś metody, regularności w działaniach tych dwóch szaleńców.
To było aż za proste. Przez dwa lata Derby i mój wuj porwali piętnaście osób i sprofanowali niemal tyle samo grobów. Polowali na młodych, silnych i bystrych ludzi. A to nie nastawiało mnie szczególnie przyjaźnie do doktorka.
Jeżeli ten Kanadyjczyk wiedział, jak stawiać na nogi truposzy według rewelacyjnego przepisu wujaszka Herbiego, zapewne dobierał swoje ofiary według podobnych kryteriów. A skoro miałem go namierzyć, wystarczyło kupić plan miasta, przekopać prasę z ostatnich trzech lat wyszukując interesujące mnie artykuły, porównać miejsca zbrodni z mapą, znaleźć drania i odstrzelić mu łeb. Nawet, jeśli ten cały Claphead nosił go pod pachą. Takie to proste… się wydawało. Byłem pewien, że nawet nosząc własną głowę w walizce tudzież trzymając ją w słoiku, major Clapham nie był głupi. Zapewne krył się na tyle dobrze, że znalezienie go zajęłoby mi trochę czasu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Majkstersky
Ten, który daje kredyt zaufania



Dołączył: 16 Lis 2005
Posty: 356
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: ze wsi Warszawa

PostWysłany: Wto 22:06, 30 Sty 2007    Temat postu:

Nie wiem, co takiego zrobiłem, ale przy śniadaniu ciotunia doktora Derby’ego patrzyła na mnie wybitnie nieprzyjaźnie. Ani nie przypaliłem dywanu cygarem, ani nie hałasowałem w nocy, ani nawet nie usiadłem przypadkiem na jej kocie (którego zresztą nie miała, dziękować Bogu… Koty to wyjątkowo wredne i dwulicowe sierściuchy, potrafiące bezwstydnie zlać ci się na nogę, gdy akurat trzymasz takiego na kolanach i drapiesz między uszami). Tak czy siak, gdyby nagle z piwnicy wylazł ten cały Claphead ze swoją obstawą, rzuciłbym mu ciotunię na pożarcie jako pierwszą, a doktorek zapewne nawet by mi podziękował. Zatem, postanawiając zejść upiornemu babsztylowi z drogi, udałem się do miejskiej biblioteki.
Wertowałem pożółkłe papiery i mikrofilmy do późnego popołudnia. Postanowiłem nawet celowo spóźnić się na herbatkę, zachodząc po drodze do pierwszej włoskiej knajpy jaką znalazłem. Włosi, z tego co było mi wiadome, nie przejęli od Brytoli owego cokolwiek irytującego zwyczaju, docenianego chyba tylko przez paniusie w wieku ciotki Edny, które mogły sobie wtedy bezkarnie plotkować. Wierzyć mi się nie chciało, że kiedyś w tym mieście ktoś miał jaja wystarczająco wielkie, żeby pokazać Angolom, gdzie mają sobie wsadzić swoją herbatkę, i wywalił cały świeżo przywieziony zapas do zatoki.
Musiałem wyglądać dość dziwnie z notesem w jednej ręce i grzebiącym w talerzu z penne widelcem w drugiej, ale choć raz chciałem być tytanem pracy. Zwłaszcza, że tu chodziło o rodzinę – stukniętą i dyskretnie ignorowaną przez całą resztę gałąź, ale ciągle rodzinę. Zastanawiało mnie, dlaczego mój wuj i doktorek mieszkali zgodnie w jednym domu przez tyle lat – bo szczerze wątpiłem, że chodziło li tylko o akademicką przyjaźń i współpracę. Istniały na tej ziemi rzeczy, których nie akceptowaliśmy nawet w Nowym Jorku, mimo, iż co bardziej nawiedzeni kaznodzieje z małych miasteczek nazywali nas Babilonem, Sodomą, Gomorą i kilkoma innymi barwnymi nazwami (gorszą sławę miał chyba tylko Nowy Orlean, gdzie rzekomo lewy burbon lał się strumieniami, a po ulicach Francuskiej Dzielnicy latały półnagie dziewczęta… Musiałem się tam wybrać, i to jak najszybciej). A myśl, że wujaszek Herb nie znalazł sobie żony nie tylko ze względu na pracoholizm i ekscentryczne poglądy, napawała mnie pewnym dyskretnym obrzydzeniem.
Claphead nie należał do przesadnie ostrożnych – wśród wyssanych z palca artykułów w lokalnych brukowcach trafiłem na coś ciekawego. Robotnik z walcowni został napadnięty wieczorem przez kilku podejrzanych delikwentów, jednego z nich znokautował z przesadnym skutkiem i zwiał. Co bardziej zastanawiające, policjanci nie uwierzyli mu, kiedy znaleźli zwłoki. Były bowiem nieświeże, co zaskoczyłoby mnie, gdybym nie znał kulis tego całego cyrku. Poza tą spektakularną wpadką Woskowy Łeb zdawał się unikać pismaków i śledczych. Ot, kilka zaginięć tu i tam, zwalonych na karb zbyt wysokiej wypłaty i podrzędnych rzezimieszków, którzy o niej usłyszeli.
Dokończyłem więc moje penne po kurewsku (przynajmniej tak moja marna znajomość włoskiego odszyfrowała nazwę owego makaronu z anchois i oliwkami) i wróciłem do uroczego domku przy cmentarzu. Konsekwentnie unikając odpowiedzi na pytanie, gdzie podziewałem się przez cały dzień, zamknąłem się w pokoju, rozłożyłem na stole mapę i począłem zaznaczać miejsca wszystkich dziwnych zajść z ostatnich trzech lat. Dla porównania zakreśliłem też swoje obecne położenie i miejsca opisane w albumie z wycinkami. Poślizgnięcie się na czerwonym śledziu bywało czasami bolesne, zwłaszcza w takich sprawach. Licznik zwłok nadal tykał, a Claphead miał swoje plany, w których realizacji musiałem mu przeszkodzić.
Przyjrzałem się mozaice krzyżyków i przerośniętych kropek pokrywającej mapę i dostrzegłem coś. Najwidoczniej noszenie głowy pod pachą wpływało negatywnie na przebiegłość lub chęć ruszania tyłka z kryjówki, bo niemal wszystkie zajścia, które mogłem powiązać z tym kanadyjskim popieprzeńcem, trzymały się ściśle North Endu. Bodaj najgorszego, najbardziej zapadłego zadupia w całym tym cholernym mieście. Bronx przy bostońskim North Endzie to był luksus.
Profilaktycznie naładowałem czterdziestkę piątkę i zostawiłem ją na wierzchu. Włącznie z zapasowymi magazynkami. Jeśli Woskowy Łeb wiedział, czego chciał, to zapewne miał też w planach się po mnie pofatygować. A nie miałem zielonego pojęcia, ile kul mógł wytrzymać. Dla relaksu zabrałem się za lekturę „Weird Tales”. Houdini kończył zaczętą miesiąc temu historię i ciągnąc temat, rozprawiał się z oszustami od wirujących stolików na poważnie (sam już nie wiem, kto jest gorszy – doktorzy od czubków czy szarlatani od wywoływania duchów), a ten nudziarz z Rhode Island, Lovecraft, wreszcie się wysilił i napisał coś nie dość, że konkretnego, to i zabawnego przy okazji. W końcu, cholera jasna, jak można było puścić się z małpą? Przecież to było jeszcze bardziej niemożliwe niż postawienie na nogi kilku truposzy… Choć, prawdę mówiąc, uznawałem całą historię z Clapheadem za cokolwiek dętą i pewien byłem, że w plątaninie śmierdzących uliczek North Endu trafię na szmuglerów i bimbrowników, a nie bezgłowego Kanadyjczyka i jego podobno martwą świtę. Tym pierwszym przynajmniej szkodziły kulki kaliber .45, problem w tym, że mieli swoje, i to zapewne w ilościach wystarczających do obdzielenia kilkudziesięciu wścibskich twardzieli-debiutantów.
Kolejny problem stanowiło wejście i wyjście w jednym kawałku – na Manhattanie, jak makaroniarze albo Polacy szmuglowali gorzałę, to robili to tak, żeby ich nikt nie widział. Na Bronksie waliło ich, czy ktoś ich widzi, czy nie – wyciągali klamki i robili policjantom z tyłka jesień średniowiecza. A, jak już mówiłem, Bronx przy North Endzie to mały pikuś. Musiałem udawać niepozornego i nieszkodliwego głupka, co, biorąc pod uwagę, że z rana pozbyłem się zarostu, a wymiarowo nie wyglądałem jak trzydrzwiowa szafa (w przeciwieństwie do mojego dobrego kumpla Jima Carsona, ksywa „Dzikus”, noszącego się jak Dziki Bill Hickok boksera i knajpianego bramkarza), wcale nie było trudne. Jednak jeżeli miałem dostać się w pobliże ewentualnej kryjówki Clapheada, rżnięcie głupa mogło nie wystarczyć. Albo mogłem zostać królikiem doświadczalnym, albo lokalni bandyci mogli mnie zwyczajnie odstrzelić – tak czy owak, jedno i drugie było mi nie po drodze.

Obudziłem się po dziewiątej. Taryfiarz bardzo niechętnie zawiózł mnie na sam kraniec North Endu, po czym zainkasował zapłatę i zmył się tak szybko, jak tylko mógł. Kamienice wyglądały całkiem na czasie, ale wystarczyło, że minąłem dwie przecznice i całe dobre wrażenie szlag trafił – rozpadające się chałupki pamiętały chyba jeszcze czasy Mayflower i polowań na czarownice, a bruk rozłaził się we wszystkie strony, upstrzony błotnistymi kałużami. Brudne dzieciaki włoskich imigrantów patrzyły na mnie ciekawskim wzrokiem, a ja zacząłem żałować, że nie wyposażyłem się w moje ulubione cukierki pomarańczowe. Przekupstwo niekiedy czyniło cuda – jak w przypadku Frankiego Ryby, który za pięć dolców sprzedawał mi całkiem ciekawe informacje, a za dwadzieścia pewnie dorzuciłby jeszcze własną matkę, Bóg raczy wiedzieć po co.
-Hej, dzieciaki… - zagadnąłem przyjaźnie. – Nie widziałyście może jakichś dziwnych ludzi kręcących się po okolicy?
Popatrzyły na mnie jak na przybysza z innej planety. Wyglądało na to, że musiałem przejść na włoski i zrobić z siebie pośmiewisko.
-Nie widzieliście tutaj jakichś dziwaków? – zapytałem ponownie.
Dzieciaki jeszcze raz spojrzały na mnie, po czym pucołowata dziewczynka wskazała palcem na błotnistą uliczkę wiodącą między rozpadające się chałupy.
-Tylko signora i signorę Peters. Dość często tutaj przychodzą. Zamykają się w tym domu o tam, tym z zabitymi oknami, i potrafią siedzieć tam całe dnie.
-A żadnych żołnierzy tutaj nie widzieliście?
-Żołnierzy, signor? – zapytał mnie zasmarkany sześciolatek. – Nie. Ale signor Peters… On jest malarzem. Maluje różne paskudztwa, mama mi mówiła, żebym na nie nie patrzył, bo będą mi się śniły po nocach.
Ruszyłem w głąb labiryntu uliczek, szukając domu tego całego Petersa. Miałem wrażenie, że nawet jeśli nie miał nic wspólnego z Clapheadem, mógł powiedzieć co nieco na temat tajemniczych zaginięć. Przedzierałem się przez kałuże i góry śmieci, gdy nagle kątem oka zauważyłem za sobą jakiś ruch.
Instynktownie uchyliłem się i odwróciłem, wyciągając spod płaszcza czterdziestkę piątkę. Delikwent w kaszkiecie i przepoconym podkoszulku zatrzymał się jak wryty, trzymając nad głową kawał dość solidnej deski. Nic dziwnego – w końcu prawie wsadziłem mu lufę Colta w nos.
Wyglądał na miejscowego, do tego chyba przejętego moją obecnością. Spojrzałem na niego paskudnie i wycedziłem:
-Rzuć to.
Posłusznie upuścił dechę i cofnął się o krok.
-Kto cię nasłał? Gadaj, bo świerzbią mnie palce i cholernie mi się spieszy.
-Cze…cze…czego chciałeś od dzieci?!
-Pytałem o drogę. – burknąłem. – Kim jest ten Peters?
-Ta…ta…taki jeden… „Artysta”… Cho…chory sukinsyn i tyle.
-Podobno ktoś tu porywa ludzi po zmroku. Wiesz coś o tym?
-Policji to nie obchodzi… Ludzie znikają z własnych domów, a oni nie chcą nic zrobić…
-Jak to „z własnych domów”?
-To przez te przeklęte piwnice… W prawie każdej są zamurowane przejścia i studnie, prowadzące nie wiadomo gdzie. W tych domach, z których zniknęli ludzie… Coś przebiło się do piwnic z tych przeklętych podziemi.
-Jasne. – mruknąłem. – A teraz spieprzaj stąd i nie plącz mi się pod nogami.
Mówią, że strach dodaje ludziom skrzydeł. Patrząc na uciekającego w popłochu makaroniarza uznałem, że coś w tym jest – mało nie połamał nóg, przeskakując między stertami śmieci.
Stanąłem wreszcie przed rozpadającą się chałupą o oknach zabitych deskami. Nacisnąłem na klamkę – zamknięte. Obszedłem dom dookoła, jednak nie znalazłem żadnego innego wejścia. Na szczęście pod nogami walał mi się lekko zardzewiały pręt, który ochoczo wykorzystałem do podważenia desek i sforsowania okna. Wspiąłem się na parapet i zeskoczyłem na skrzypiącą posadzkę.
Peters rzeczywiście malował paskudztwa. Cmentarze, potwory pożerające zwłoki, wisielcy i krypty – wszystko niepokojąco rzeczywiste. Sięgnąłem do kieszeni po latarkę – w końcu, jak to mówią, przezorny zawsze ubezpieczony. Zszedłem do piwnicy, sięgając w połowie schodów po czterdziestkę piątkę. Po obejrzeniu „dzieł” wywieszonych w korytarzach domu miałem niemiłe przeczucie, że Peters miał z Clapheadem do czynienia i, co gorsza, chyba go polubił.
Makaroniarz nie kłamał – na środku piwnicy znajdowała się wysoka na sześć cali studnia o średnicy dobrych pięciu stóp, przykryta drewnianą pokrywą. Z trudem uniosłem ją i zajrzałem do środka. Potem znów opuściłem wielką drewnianą klapę i rozejrzałem się wokół.
Potrzebowałem liny, żeby dostać się na dół. Niestety żadnej nie było pod ręką, więc postanowiłem pobuszować nieco po domu, chcąc znaleźć cokolwiek. Wspiąłem się aż na poddasze – oprócz pająków, zakurzonych kufrów i nikomu niepotrzebnych starych gratów udało mi się znaleźć co trzeba. Uwiązałem linę do pierwszej wystającej i dostatecznie solidnej rzeczy – poręczy schodów, uniosłem klapę i podparłem ją ściągniętym z parteru krzesłem, po czym zszedłem w głąb podziemi, w których mogło się kryć cokolwiek.
Już prawie byłem na dole, gdy usłyszałem przeciągły trzask, lina nagle się rozluźniła i poczułem, że spadam. Wylądowałem na mokrych kamieniach, unosząc rękę z latarką tak, by przypadkiem nie wyrżnąć nią o ziemię. Koniec liny upadł obok mnie, a zaraz po nim – krzesło, którym podparłem klapę. Donośny łoskot i trzask odbiły się echem po starych, kamiennych tunelach. Krzesło poszło w drzazgi, a ja znalazłem się sam w ciemności, z latarką, pistoletem i dwoma zapasowymi magazynkami.
Najpierw usłyszałem daleki chrobot i skrzek. Profilaktycznie skierowałem się w przeciwną stronę – cokolwiek wydawało te dźwięki, wolałem uznać za nieprzyjazne i kuloodporne. Stęchlizna wisiała w powietrzu, a kamienne ściany pokrywała wilgoć i pleśń – byłem niemal pewien, że jeśli Claphead nie był wymysłem doktorka, to krył się właśnie w tych tunelach. Rozglądałem się na boki, z latarką w jednej ręce i spluwą w drugiej, gotowy do nafaszerowania ołowiem czegokolwiek, co mogło na mnie wyskoczyć z ciemności. Atmosfera nie wprawiała mnie w szczególnie dobry humor – pchałem się nie wiadomo gdzie, nie wiadomo po co… I czy było stąd jakiekolwiek inne wyjście, też nie wiedziałem. Mogłem oberwać kulkę od niezadowolonego bimbrownika, zostać pożarty przez szczury, bohomazy Petersa albo Clapheada i jego potworki. Tak czy siak, sytuacja była parszywa jak stary żebrak pod kościołem Św. Pawła Apostoła przy Dziewiątej Alei.
W oddali dostrzegłem coś – odblask światła na wilgotnych kamieniach, na pewno nie pochodzący z mojej latarki. Pochyliłem się, schowałem wyłączoną latarkę do wewnętrznej kieszeni płaszcza i podpierając ręką prawy nadgarstek ruszyłem skulony w jego stronę.
-Przyznaj, Herbercie… Nareszcie, po ośmiu długich latach, zdołałem stworzyć i udoskonalić moją armię na tyle, by rzucić Niemców na kolana. A jest w tym i twoja zasługa, wcale niemała.
Zatkało mnie. Albo jakiś samozwańczy generał z garnkiem na łbie gadał za rogiem do swojego wiernego adiutanta-marionetki, albo faktycznie znalazłem Clapheada. Tak podniosły ton nie należał zwykle do przeciętnego oprycha. Raczej do kogoś, komu w pewnym momencie życia na łeb spadło wielkie pudło. Albo sufit. Albo samolot. Albo wszystko na raz.
-Zwariowałeś, Eryku… Twój szalony plan nie ma żadnych szans powodzenia! A nawet jeśli wyruszysz na tę krucjatę, co zrobisz ze mną?!
-Cóż, Herbercie… Okazałeś się niezwykłą kopalnią wiedzy, nawet, jeżeli nie byłeś skory dzielić się nią z własnej woli…
Wyjrzałem ostrożnie zza winkla. Korytarz mierzył jakieś piętnaście stóp i kończył się całkiem sporych rozmiarów salą oświetlaną kilkudziesięcioma lampami gazowymi. A mniej więcej na środku, żwawo gestykulując, stał jegomość w wytartym wojskowym płaszczu i z pękiem rurek (bądź też kabli – stał dość daleko ode mnie, a podejść i przyjrzeć się raczej nie mogłem) wyrastającym z potylicy. Naprzeciw niego znajdował się dziwaczny kokon, rzucony niedbale na wózek inwalidzki.
-Eryku… Wojna się skończyła. Wygraliśmy. Twoje plany nie mają już sensu. – kokon wił się przy każdym słowie, co przekonało mnie, iż mój wujaszek w dziwaczny sposób przetrwał, jednak w stanie niezbyt godnym pozazdroszczenia.
-Nie, Herbercie! – krzyknął histerycznie zadrutowany delikwent. – Dla tych ludzi życie to tylko schlacht und blut, walka i krew! Nigdy nie porzucą swoich chorych snów o tysiącletnim cesarstwie… A jeżeli chcą walki, ja im ją dam. W nadmiarze! Utoną wśród ciał własnych żołnierzy i cywilów!
Kokon na wózku zachwiał się w niemym przerażeniu.
-Połączenie zwykłych bakterii tężca i twojego serum stworzyło zarazę niemal doskonałą. Każdy, kto zginie od ran zadanych przez moich żołnierzy, niemal natychmiast zmieni się w dziką bestię. A potem w ślepym szale sam rzuci się do walki, próbując nasycić niepohamowany głód ciałami swoich pobratymców. Armia jest mi zbędna – powstanie sama, gdy tylko dotrę do celu. Wystarczy mi jeden oddział, który wszystko zapoczątkuje. Nie więcej.
-I myślisz, że połączenie ich mózgów z twoim zapewni ci dostateczną kontrolę? Nie zdołasz przecież przeprowadzić lobotomii na każdej ofierze twojej kampanii!
-Jak dotąd, instynkty kazały im uznać mnie i moich żołnierzy za dostatecznie… niestrawnych.
-Co?!
-Tak, Herbercie. W okolicy kręciło się dostatecznie wielu bezużytecznych dagos, na których pozwoliłem sobie sprawdzić działanie mojego wynalazku. I, przyznać muszę, działa dość dobrze, by można było przestać nazywać go eksperymentem i wypuścić z laboratorium. To już nie rozważania szalonego naukowca nad teorią ani nieudana próba kończąca swój żywot w piecu… Och, wybacz mi tą bolesną aluzję. – zakończył Claphead w wyjątkowo ironicznym tonie.
-Łudziłem się… Że moje serum przyniesie jakiekolwiek pozytywne efekty… Ale ty dowiodłeś, że byłem w błędzie. Że mój obłęd nie dał światu nic poza cierpieniem.
-W krytycznym momencie zabrakło ci odwagi. Nic więcej. Kiedy cały świat uznał mnie za martwego, poczułem się prawdziwie wolny. Nie obowiązywały mnie już prawa ludzkie, a ty przekonałeś mnie, że boskie są ledwie zabobonem i orężem tyranów. Dlatego wiem, jak to jest czuć się bogiem!
-Chyba nie muszę ci przypominać, do czego doprowadziłem, ożywiając dziekana Halseya?!
-Nie musisz, Herbercie. Sam przecież widziałeś, że wszystko dało się… naprawić.
-Naprawić… - wujaszek znów rzucił się nerwowo na swoim wózku. – Użyłeś go jako królika doświadczalnego, a potem zamordowałeś!
-Nie wcześniej nim upewniłem się, że zastrzyk z komórek macierzystych, dzięki którym przeżyłem, przywróci mu całkowitą jasność myślenia. Ale cóż, dziekan wpadł w szał, zaczął się miotać…
-I dlatego strzeliłeś mu w głowę?!
-Och, Herbercie…Zapominasz, że dziekan Halsey był martwy od niemal dwudziestu lat. A tymczasem, tempus fugit… Musimy się przygotować. „Veronica” odpływa dziś wieczorem.
Koła wózka zaskrzypiały, a ja uznałem, że czas się wynosić. Po omacku wycofałem się o kilkanaście stóp. Wodziłem palcami po wilgotnej ścianie, żeby się o nic nie potknąć. Może rozmijanie się z normalnością było właściwe mojej rodzinie, ale dla mnie groszowy horror stający się rzeczywistością był jednak za dużym szokiem.
Miałem chęć puścić pawia.
Zapaliłem latarkę, zerknąłem na zegarek i odetchnąłem zimnym, stęchłym powietrzem. Owszem, mogłem sobie wyobrażać, że jestem cholernym Alanem Quartermainem, a to skalne tunele gdzieś w afrykańskiej dziczy, dodatkowo próbując sobie przypomnieć sobie jakiś chwytliwy kawałek z Cotton Clubu, ale cała sytuacja była dla mnie jak stanie w lufie największej pieprzonej giwery, jaką mogłem sobie wyobrazić. Jakbym nagle skurczył się do pół cala wzrostu i wlazł do lufy czterdziestki piątki.
Biec? Nic mnie jeszcze nie goniło. Iść powoli? Nikogo bym nie oszukał, że jestem spacerowiczem. Jeszcze raz przypomniałem sobie zeszły październik. Potem przez miesiąc chodziłem nakręcony i spałem ze spluwą pod poduszką. W końcu nie każdego dnia facet walił sobie w łeb na twoich oczach. O ile widok trupa jeszcze mogłem znieść, sam akt zabójstwa sprawiał, że robiło mi się nieprzyjemnie. Trup – to trup. Umarł, mówi się trudno. Ale kiedy nagle facet, którego miałeś wypytać, żył i nagle bum, było po nim, docierało do ciebie, że tak naprawdę nic nie wiesz o życiu. I nie chcesz wiedzieć. Nawet jeśli byłeś przyzwyczajony do huku wystrzału, to ten przerażał cię i przeszywał na wylot.
Ale do tej pory jakoś radziłem sobie sam. W końcu ludzie mieli problemy, ze sobą, z innymi, sięgali dna, rzucali się z Mostu Brooklyńskiego, to było tak nieznośnie normalne. Molly Danvers, moja koleżanka ze szkoły, otruła się trutką na szczury, bo facet jej marzeń okazał się zwykłym sukinsynem. A ja? Zawsze miałem potrzebę coś udowadniać. Że dam radę. Że znajdę robotę. Że w niej przetrwam. Mogłem zostać dziennikarzem, albo nawet, cholera, bibliotekarzem. Być nowym Wilkie Collinsem, a nie postacią z Wilkie Collinsa. Ale nie, młodzieńcze marzenia wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem. Zostałem chłopcem na posyłki w agencji detektywistycznej – bo kto by się spodziewał po młodym, narwanym szczawiu, że kogokolwiek szpieguje, i to skutecznie?
Wlokłem się tunelem, zrezygnowany i pogrążony w myślach po same uszy. Nie zauważyłbym nawet, gdyby coś wyskoczyło z ciemności i odgryzło mi tyłek. Co chwila przychodziło mi na myśl kolejne pytanie bez odpowiedzi. Zaczynałem naprawdę żałować, że nie zignorowałem bełkotu Derby’ego i nie zostałem w Wielkim Jabłku, żeby zajmować się kolejnymi niewiernymi mężami i skradzionymi papierośnicami. Cholera, co mnie podkusiło, żeby koniecznie udowodnić temu popapranemu doktorkowi, że wujaszek Herb naprawdę nie żyje, a on powinien wrócić do zakładu?! Powiedzieć, że utknąłem sześć stóp pod ziemią, to mało. Na mojego czuja było przynajmniej dwadzieścia.
Minąłem resztki krzesła, dostrzegłem skręt w lewo… Jeśli dobrze się orientowałem, na powierzchni oznaczało to kierunek mniej więcej południowy, czyli byle dalej od North Endu i sypiącej się purytańskiej zabudowy. Cały czas rozglądałem się wokół, a od czasu do czasu ciszę przerywało odległe basowe dudnienie albo skrzeki, piski i chroboty ze wszystkich okolicznych kątów. Wolałem najpierw się upewnić, w co strzelałem, a dopiero potem pociągnąć za spust – w takim miejscu huk od razu by mnie ogłuszył, a to oznaczało znaczne trudności w usłyszeniu, że coś nadchodziło, zwabione hałasem. Poświeciłem w głąb tunelu – na końcu widziałem tylko jednolitą ciemność, co oznaczało, że mam przed sobą przynajmniej sto stóp prostej drogi, bez wyrw w stropie ani posadzce. Co było dalej – nie wiedziałem.
Ruszyłem więc dzielnie, patrząc pod nogi i rozglądając się na boki, czy przypadkiem nie znajdę tam odsłoniętego wejścia do czyjejś piwnicy. Kilka szczurów rzuciło się do ucieczki, gdy skierowałem na nie światło latarki, jednak nic groźniejszego nie zamierzało wchodzić mi w drogę. Przemierzyłem więc korytarz aż do dość ostrego zakrętu, rozejrzałem się po ścianach…W jednej z nich zauważyłem niewielką szczelinę. Obróciłem latarkę w dłoni i opuściłem pistolet, zrobiłem pół kroku w przód…
Ściana niemalże podeszła do mnie. Huk wybijanych cegieł rozniósł się echem po tunelach. Odskoczyłem spanikowany, odruchowo unosząc broń i przymykając prawe oko. W świetle latarki dostrzegłem pokryty rudym pyłem wyjątkowo niesympatyczny pysk o przekrwionych oczach, płaskim nosie i rozszczepionej wardze, szczerzący do mnie kły. Paskuda gramoliła się z trudem przez wybitą przez siebie dziurę, zaciskając szponiaste palce na pękniętych cegłach. Przynajmniej tyle zauważyłem, ciągnąc za spust. Nawet nie sprawdzałem, czy skutecznie trafiłem – dzwoniło mi w uszach, serce miałem w gardle, a żołądek pewnie już szykował się do ucieczki tyłkiem.
Ciąg dalszy rozmył mi się w najszybszej ucieczce od czasu, kiedy to jako mały szczyl stłukłem szybę w warsztacie stolarskim w Queens. Było kilka zakrętów, dużo machania latarką przy rozpaczliwych próbach utrzymywania równowagi, trzy naboje wystrzelone w ruchomą przeszkodę w postaci trzech kolejnych pokrak, imponujący kopniak wprost w czoło tej, która jakimś cudem przetrzymała mój wyczyn strzelecki…
Oprzytomniałem po staranowaniu barkiem drzwi czyjejś piwnicy. Pierwsza myśl – zwaliłem sobie na głowę belkę i trafiłem do nieba. Światło było oślepiające, nadal słyszałem tylko charakterystyczny wizg spowodowany strzelaniem z cholernie głośnej giwery, jaką był Colt .45 Auto w zamkniętym pomieszczeniu, a ręce miałem rozrzucone na boki. Oczekiwałem tylko nadejścia Świętego Piotra i zaksięgowania mnie jako kolejnego anioła.
Potem odzyskałem ostrość widzenia. Leżałem na wznak w ruinach, a dwóch robotników gapiło się na mnie jak na idiotę. Błotniste kleksy pokrywały moje spodnie, koszulę i płaszcz, a mokre mokasyny były pokryte dość grubą warstwą burego szlamu.
-Nie próbujcie wnikać, co tam jest. – wysapałem z trudem, zbierając się z ziemi. Schowałem pistolet, wyłączyłem latarkę i jak gdyby nigdy nic skierowałem się do wyjścia, przyciągając spojrzenia całej ekipy rozbiórkowej. Moje buty ciamkały smętnie przy każdym kontakcie z podłożem, a ja sam czułem, jakby ktoś podziurkował mi płuca igłą. Musiałem wrócić do domu mojego pracodawcy, zrobić ze sobą porządek i do szóstej wieczorem wymyślić plan, jak nie dopuścić do wypłynięcia tego nieszczęsnego statku w morze. Możliwie bez składania zbędnych wyjaśnień na policji, która i tak potraktowałaby mnie jak wariata i odstawiła do lokalnego zakładu zamkniętego. Jak to mówią, są na tym świecie rzeczy, o których się filozofom nie śniło. A co dopiero zwykłym krawężnikom.
Wilkes mało nie padł, otwierając mi drzwi. Wytarłem buty, spojrzałem na niego… Nie kwapił się do udzielenia jakiegokolwiek komentarza, więc poprosiłem o mokrą szmatę do oczyszczenia mojego obuwia z błota. Byłem obolały i marzyłem tylko o dwóch kwadransach w wannie. Cała reszta była nieistotna.
Zastanawiałem się, czy wtajemniczać doktorka w cały ten cyrk. Wątpiłem, żeby okazał się jakoś szczególnie pomocny – wujaszek Herbie był w końcu tylko gadającą głową, a Clapheadowi odbiło do reszty, więc perswazja nie wchodziła w grę. Ale, jak to mówią, co dwie głowy to nie jedna - może jednak miał jakiś sposób na tych dwóch? Tak czy owak, delektowałem się leżeniem w wannie i składałem w myślach plan. Możliwie bez niepotrzebnego strzelania, grożenia bronią, walenia deską po głowie i wysadzania czegokolwiek bez powodu. Nawet znając Kanadyjczyków i ich cokolwiek odmienny sposób myślenia (zwłaszcza po oberwaniu stropem lazaretu w głowę), nie przewidywałem frontalnego ataku, abordażu i wyrzucania załogi za burtę – taki plan nadawał się do tanich opowiastek o kolejnym potomku kapitana Nemo, a ja miałem przeciwko sobie weterana Wielkiej Wojny.
Mogłem się tylko domyślać, że „Veronica” to statek na tyle duży, żeby przepłynąć Atlantyk i zawinąć do Niemiec. A to oznaczało, że było dość trudno się na nią dostać, ale schować się na pokładzie to dziecinna igraszka. Niestety znając życie, doktor Derby raczej nie był przyzwyczajony do skradania się. Musiałem albo rozwiązać tę sprawę sam, albo jakoś dyskretnie przemycić go na pokład.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Majkstersky
Ten, który daje kredyt zaufania



Dołączył: 16 Lis 2005
Posty: 356
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: ze wsi Warszawa

PostWysłany: Wto 22:09, 30 Sty 2007    Temat postu:

Doktorek kazał mi zaczekać kwadrans, po czym stawił się w moim pokoju, najwidoczniej gotów do drogi. Nawet nie domagał się zbyt wielu wyjaśnień. Słowa „Wujek Herbie żyje, ale jako gadająca głowa” oraz „Claphead chce najechać Niemcy z pomocą armii żywych trupów” wystarczyły. Złapaliśmy taryfę i ruszyliśmy w stronę portu.
Derby wiercił się nerwowo. To już powinno było dać mi do myślenia. Jednak byłem trochę bardziej przejęty powstrzymaniem wariata grożącego przynajmniej jednemu krajowi, więc zignorowałem dziwne zachowanie doktorka. Dyskretnie poprawiłem schowaną pod marynarką kaburę i sięgnąłem po portfel.
„Veronica” stała przy kei, a żuraw właśnie ładował na nią kilka sporych skrzyń. Tragarze kręcili się wokół statku, co podsunęło mi pewien plan. Opróżniłem kieszenie marynarki i rozejrzałem się za jakimś ustronnym miejscem. W zaułku za magazynem podałem Derby’emu moją marynarkę, zdjąłem szelki z kaburą i golf… Po chwili już ukrywałem moją czterdziestkę piątkę pod swetrem, a Derby’emu nakazałem czekać z moją marynarką.
„Klient” nawinął się niemal od razu. Zalatywał z lekka tanim łyskaczem, jednak ochoczo taszczył na ramieniu skrzynkę z dużym czarnym napisem „Materiały Wybuchowe”.
-Hej, stary… - zagadnąłem przyjaźnie. – Pomóc ci?
-A po co? – odburknął w wyjątkowo niemiłym tonie. – Dam radę.
-Słuchaj… - mruknąłem, sięgając po portfel. – Masz tu piątaka i zrób sobie przerwę. Stoi?
-Za kogo ty mnie masz, koleś? Myślisz, że rzucę robotę, żebyś wniósł lewą gorzałę na pokład?
Zmieniłem gadkę. Gość zaczynał mnie z wolna drażnić.
-Dobra, chłopie. Odstaw tę skrzynkę i słuchaj. – tu poklepałem się po lewym boku, tak, żeby kontur chwytu czterdziestki piątki zaznaczył się pod swetrem. – Co do lewej gorzały, to mogę albo dyskretnie sprawdzić, czy ktoś ją wniósł na pokład, albo wezwać posiłki, zatrzymać załadunek i przetrzepać łajbę z góry na dół. I zacząć zadawać wam wszystkim niewygodne pytania. Zależy ci na czasie? Bo mnie tak.
-Dobra. – był wyjątkowo niezadowolony. Ulotnił się dyskretnie, zaś ja wziąłem skrzynkę na ramię i ruszyłem z nią do ładowni.
Statek kołysał się lekko, jednak nie na tyle, żebym stracił równowagę. Wielkie skrzynie stały niemalże na środku – odstawiłem więc niesione przez siebie pudło i zacząłem oglądać najbliższą. Wyglądała, jakby ktoś próbował ją otwierać. Jeden z brzegów był ubrudzony błotem, a z desek sterczało kilka drzazg – wycofałem się więc dyskretnie i ruszyłem po kolejną skrzynkę.
Tym razem obszedłem cały magazyn, szukając czegokolwiek, co można było wyrzucić z dużej skrzyni, aby wcisnąć się tam samemu. Nie myliłem się – niemalże na samym końcu walała się sterta żelastwa: świdrów, stojaków, łańcuchów i tym podobnych klamotów. Obróciłem z kolejną skrzynką i zacząłem kombinować, gdzie by się tu ukryć. Ładownia była dość obszerna, co oznaczało sporo możliwości – wystarczyło się wspiąć na stertę skrzynek, zeskoczyć w zagłębienie między nimi i siedzieć cicho. Nie mogłem się pozbyć wrażenia, że robię coś na odwrót… W końcu kto zdrowy na umyśle ukrywałby się na statku wypływającym z Ameryki?
Po jakimś kwadransie usłyszałem łoskot pracujących silników. Statek zakołysał się mocniej, gdzieś na górze zaryczała syrena…
*
Wyczołgałem się spod płóciennej plandeki okrywającej szalupę. West wszedł na pokład i zniknął, więc zdecydowałem się samemu zakraść na statek. Obawiałem się, że byłem jedyną osobą, która mogła powstrzymać majora Claphama-Lee przed wcieleniem jego planu w życie – i musiałem zrobić wszystko, by tego dokonać. Modliłem się, by sześć kul w moim rewolwerze wystarczyło.
Statek wypływał już z Zatoki Bostońskiej, kołysząc się na falach. Stałem przy luku prowadzącym do ładowni, gdy nagle usłyszałem ze środka strzały. Odskoczyłem przerażony, gdy odłamki drewna rozprysnęły się wokół, a z wnętrza statku wychynął upiorny kształt. Instynktownie wymierzyłem i pociągnąłem za spust – dopiero po chwili dotarł do mnie odrażający smród rozkładających się zwłok. Bezwładne ciało zatoczyło się i runęło na pokład.
Musiałem jak najszybciej dostać się do ładowni. Wpadłem do nadbudówki i zbiegłem po metalowych schodach, odpychając na bok zaskoczonego marynarza. Na dole kolejna bestia bezsilnie drapała pazurami zardzewiałe drzwi, jednak na mój widok odwróciła się, wydając z siebie gardłowy pomruk.
Jej uderzenie rzuciło mnie na metalową podłogę. Rewolwer upadł gdzieś w ciemny kąt, a moje ramię pulsowało potwornym bólem. Z trudem zepchnąłem potwora z siebie i ostatkiem sił skoczyłem po leżącą nieopodal broń. To była moja ostatnia szansa…
Odwróciłem się na plecy i wypaliłem pięć razy w nadciągające obrzydlistwo. Z trudem podniosłem się i skierowałem do ładowni. Nie miałem innego wyjścia. Musiałem ostatecznie zniszczyć chore wytwory Herberta Westa, odrażające bestie, które geniusz obłąkańca przemienił z ludzi w oszalałe maszyny do zabijania. Unicestwić je za wszelką cenę.
*
Zatrzasnąłem za sobą solidne metalowe drzwi, ostatecznie odgradzając się od ostatniej paskudy, którą Claphead zabrał ze sobą na statek. W maszynowni było nas tylko trzech – ja, Claphead i mój drogi wujaszek, wyglądający zza ramienia Kanadyjczyka. Już planowałem się przywitać, gdy usłyszałem odbijający się echem po kadłubie huk wystrzałów.
-Kim jesteś?! – Claphead zadawał zdecydowanie zbyt proste pytania, w dodatku w bardzo niewłaściwym tonie.
-Prywatnym detektywem. Pewien doktor Derby zgubił trzy lata temu kumpla, chyba właśnie nosisz go na plecach.
Wujaszka zatkało, Clapheada zresztą też. Dziwnym nie jest, kto by uwierzył wariatowi? Tylko drugi wariat.
-Nazywam się West, z tego normalniejszego odłamu Westów z Massachusetts. I przykro mi bardzo, wujaszku, ale ten kanadyjski cymbał prosi się, żeby mu zgasić światło.
Zmieniłem magazynek, blokada zamka ustąpiła ze szczękiem… I w tym momencie przez drugie drzwi wpadł nie kto inny, jak doktor Derby. Nie wyglądał najlepiej – podarta marynarka przesiąkała krwią z rozszarpanego ramienia, a fryzura w nieładzie i maniakalnie łypiące wokół oczy pasowały do wiązki dynamitu, którą doktorek trzymał w ręku.
-To już koniec, Herbercie! Ostateczny koniec! Ani ty, ani Eryk…
Przestałem go słuchać tuż po tym, jak zauważyłem iskry przesuwające się wzdłuż lontu. Wsunąłem spluwę z powrotem do kabury, szarpnąłem za ciężką metalową klamkę i z zadziwiającą nawet mnie samego prędkością wypadłem na pokład. Zdołałem jeszcze wrzasnąć „Opuścić statek, zaraz wybuchnie!” i wykonałem wzorowy skok za burtę.

Huk rozszedł się po całej zatoce – wiązka dynamitu, kotły ze sprężoną parą i zimna morska woda nie należały do szczególnie dobranych połączeń. „Veronica” nabierała wody na tyle szybko, że marynarze z trudem zdołali spuścić na wodę raptem pięć szalup…
Wyciągnęli mnie, i to nawet sprawnie. To, że byłem do tyłu o jeden pusty magazynek i przemoczyłem kolejny komplet ciuchów, się nie liczyło. Większym problemem było wytłumaczenie Ednie Willmore, dlaczego jej siostrzeniec nagle zdecydował się skorzystać z tak nietypowej formy rozrywki. I to, kto zapłaci mi za tę wariacką robotę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Byliśmy żołnierzami... Strona Główna -> V-Zajebiste Artykuły Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin